31 gru 2008

Maroko - relacja

Jako że zaraz Nowy Rok, trzeba wyjść z twarzą i opublikować w końcu relację z wyjazdu do Maroka. Czas - przełom listopada i grudnia 08. Skład - Ja i Mariusz.

Piątek, 28 listopada

Po wylądowaniu na lotnisku w Tangerze (mikroskopijnym, dodajmy) widzimy czystą halę z wyświetlaczem pokazującym ile energii zostało zaoszczędzone dzięki panelom słonecznym. W WC jest czytso i mają papier toaletowy. Zapamiętajcie sobie ten widok. Przed wyjściem z lotniska wiszą oficjalne stawki taksówek do miasta. Pierwszy szok - międzynarodowe lotnisko nie ma komunikacji miejskiej. Są za to zdezelowane mercedesy, które kiedyś woziły szacowne niemieckie rodziny, a teraz służą jako bydłowozy, mogąc pomieścić kierowcę i 6 (sześć) osób. Dodam, że nie mówię o mercedesie-busie, tylko o zwykłej "beczce", cztery drzwi, pięć miejsc. Kierowca po wyłudzeniu 150% oficjalnej ceny urządza swoiste przedstawienie: pokaz najwyższej klasy chamstwa na drodze - ja czegoś takiego nie widziałem jeszcze nigdzie, a kierowcy na Ukrainie do najlepszych nie należą. Maroko to jednak klasa sama w sobie. Po drodze widzimy autobus, wysadzający ludzi na środkowym pasie. Spodziewałem się jakichś używanych scanii castrosua z Hiszpanii, tu jednak jeżdżą rozmaite nie podobne do niczego wehikuły z wysoką podłogą (chyba z metr nad ziemią), przypominające dzieło domorosłego mechanika. Po wyjściu z taksówki "gringos", czyli my, jesteśmy atakowani przez różnego rodzaju "przyjaciół" (I'm not a guide, I want you to be happy my friend, mi hermano tiene una artesania) po których spławieniu zawsze pojawia się ostatnia propozycja (jesli nie szukamy hotelu, ani sklepu z rzemiosłem) - czy chcemy kupić haszysz. Nie chcemy - trudno. Gdy już nasz nowopoznany "przyjaciel" się odczepi, znajdzie się zaraz nowy... Ten problem mieliśmy w Tangerze, Fezie i Marakeszu. Rabat i Casablanca sa mniej turystyczne, i w ogóle bardziej europejskie :)

Pierwszy nocleg

Znajdujemy hotel przy ulicy biegnącej od Grand Socco (to taki duży plac, oczywiście nigdzie nie jest napisane jak się nazywa) w dół do okolic portu. Po drodze mija się bufet z kanapkami "Cervantes" (po prawej w głębi są ruiny "Teatro Cervantes") i po jakimś czasie mamy ulicę z kilkoma hotelami. Cena - 40DH/os (4€). Standard - 1 karaluch, umywalka z zimną wodą w pokoju, kibel typu "narciarz" za rogiem, prysznic za opłatą gdzieś w drugiej części budynku. Ogrzewania w pokoju brak, okno wychodzi na... ścianę.

Sobota, 29.11

Jedziemy do Fezu. Bierzemy taksówkę na dworzec (chyba 2€, ale to dlatego, że nie włączył licznika - normalna cena to pewnie jakieś 0,5-1€) Dworzec oczywiście nowiutki, europejski, w środku wyświetlacze, telewizory i automatyczne zapowiedzi, w stylu dworca w Poznaniu. Wszystko firmy Solari Udine która wyposażyła chyba wszystkie większe dworce w Maroku. Nasz pociąg jedzie do Casablanki, więc mamy przesiadkę w Sidi Kacem, praktycznie jedynej stacji przesiadkowej w tym kraju. Następnie pociąg do Fezu (z włączonym ogrzewaniem!) i lądujemy w Ville Nouvelle, czyli porząnej dzielnicy Fezu, gdzie witają nas, a jakże, rozmaici naganiacze. Oczywiście naganiacz marokański to nie jest naganiacz zakopiański który biernie stoi przy wyjściu z dworca kolejowego z kartką z napisem "POKOJE". Naganiacz marokański będzie się chciał z tobą "zaprzyjaźnić", dowiedzieć się skąd jesteś i zaoferować swoje usługi - tj. noclegi, restauracja, haszysz - w tej własnie kolejności. W Fezie jest akurat pora deszczowa z wilgotnością powietrza 99%. W starej części czyli tej całej super-hiper-historycznej Medynie z czasów Mieszka I jest klimat jak przed wybuchem jakiejś epidemii - wszechobecna zgnilizna. Łapie nas naganiacz który pokazuje nam hotel za 40DH/os (4€) w którym jednak woda płynęła po schodach strumieniami, no i oczywiście wówczas jeszcze się łudziliśmy że są tanie hotele z ogrzewaniem, normalnym WC i prysznicem. Emigrujemy do Ville Nouvelle, czyli "europejskiej" dzielnicy, gdzie szukamy państwowego hostelu. Taksówkarz niestety nie miał pojęcia gdzie jest szukany przez nas adres, ale za to miał włączony taksometr, więc zapłaciiliśmy jakieś 5DH za kurs.

Niedziela, 30.11

W hostelu nocleg kosztował 65DH/os, w cenie prysznic (po przejściu przez patio...) i śniadanie (kawa+2 croissanty, jak pada to przynoszą ci do pokoju bo "jadalnia" jest na patio. Rano pakujemy manele i uciekamy na dworzec skąd mamy pociąg do Rabatu. Rabat jest całkiem przyjemny - idąc od dworca mamy szerokie "europejskie" aleje, nastepnie pojawia sie przed nami otoczona rudym murem medyna. Bierzemy hotel "Petit Vatel" za 60DH/os, oczywiście standard taki, jak wcześniej w hotelach. Oprócz medyny, która jest trochę przystępniejsza dla turysty niż feska, jest ciekawa część przy rzece, zwie się to kazbą czegośtam - małe biało-niebieskie domki i na końcu placyk z widokiem na ocean. Bardzo fajne. Rabat, jako stolica, musi się oczywiście "pokazać" więc buduje sobie szybki tramwaj do pobliskiego Sale. Co z tego że aktualnie komunikacja miejska to mega-wysokie straszące pudła, nie przypominające zbytnio autobusu (silnik z przodu, podwozie chyba z ciężarówki - czyli taki nasz Jelcz 080:)) Ale, ale. Będzie tramwaj - będzie żyło się lepiej. Oczywiście w Rabacie, tak jak i w Fezie jest pałac królewski - ogromny, z wielkimi drewnianymi wrotami, jakby nieświadomy całego marokańskiego syfu i dziadostwa :) W Rabacie była jeszcze jedna fajna rzecz - warsztaty rzemieślnicze, przede wszystkim te, w których produkują rewelacyjne meble - takie meble "kolonialne" kosztują potem w Polsce pewnie jakieś 10 razy tyle...

Poniedziałek, 1.12

Grudzień! Idziemy na dworzec kolejowy, po drodze kupując na poczcie znaczki (7,80DH/szt). Pociąg do Casablanki to świeżutki piętrowy zespół trakcyjny Z2M (Treno di Alta Frequentazione) produkcji włoskiego AnsaldoBreda. W Casablance znajdujemy biuro informacji turystycznej, i w ogóle jest dość europejsko, jak w Rabacie. Medyna oczywiście też jest, ale jakby porządniejsza. W Casie wybieramy znowu hostel, 60DH/os, ale w 5-osobowej sali. Poza tym widzimy ambasadę USA otoczoną wielkimi kontenerami na smieci które pełnią rolę dużych kwietników i osłony przed różnymi desperatami. Nieopodal znajdujemy bardzo porządną knajpę "Madison Square" gdzie za 20DH(!) mamy całą pizzę. Herbata miętowa standardowo jakieś 7DH. Szukając dalszych wrażeń trafiamy na ulicę-bazar, gdzie handluje się po prostu wszystkim i ładuje się toto na ciężarówki, w taki sposób, że towar wystaje jeszcze na połowę wysokości ciężarówki i ludzie włażą po drabinie żeby to załadować. Potem dostaliśmy się pod dworzec Casa Voyageurs skąd taksiarze za kurs życzyli sobie 40DH, więc wróciliśmy z buta, zatrzymując się tradycyjnie po drodze na ciastka (4DH/szt). Wieczorem jeszcze kawiarenka internetowa (3DH/20min)

Wtorek, 2.12

Rano autobus CTM (80DH) do Marakeszu. Autobus to kiepski pomysł, bo pierwsze 45 min. zajęło nam przekopanie się przez korki w centrum Casablanki. Kręcimy się dość długo po mieście, z początku pytamy w schronisku (Auberge de Jeunesse, jedną ulicę na pd. od dworca CTM) ale tam za miejsce w sali wieloosobowej życzą sobie 65DH. Lądujemy więc w samym centrum, przy słynnym placu Dżemaa el Fnaa gdzie w hotelu Oukaimeden jest 60DH od osoby, oczywiście prysznic za dopłatą 10DH. Ogarnianie noclegu zajęło nam praktycznie cały dzień.

Środa, 3.12

O 9 jestesmy już na nogach. Najpierw zwiedzanie - pałac królewski, oczywiście z zewnątrz - opieprzenie przez strażnika za robienie zdjęć jego szacownej osobie. Na murach pałacu bocianie gniazda :D Kolejny punkt to grobowce Saadytów (takie płyty nagrobne wyłożone kafelkami), podpięliśmy się pod jakąś wycieczkę zagraniczną. Następnie - ekstrema: nawiedzamy dzielnice rzemiosła - w sklepie z czajnikami najpierw siętarguję (wywoławcza za mosiężny czajnik 480DH, zeszło do 200DH) po czym uciekam, nie chcąc się rozstawać z bądź co bądź 20 euro czym ściągam na siebie gniew pana sprzedawcy, który stracił na mnie kwadrans cennego czasu, opowiadając o typologii czajników w Maroku. Przed południem (doba hotelowa) zmieniamy hotel - naganiacz wskazał nam uliczkę upstrzoną hotelami (idąc od Dżemmy w prawo, przy "Riadzie Omar" w lewo) gdzie w hotelu "Hilal" udaje nam się zbić cenę z 60DH do 45DH (krzycząc że chcemy za 40DH/os) Standard oczywiście marokański.

Czwartek, 4.12

Po zakupach (herbata zielona z miętą 100g: cena wywoławcza 100DH, zszedł do 70DH. I tak za drogo - 7eur za worek herbaty?! Na pocieszenie dostałem pumeks z gliny...). Bierzemy graty z hotelu i idziemy na ulicę gdzie czekamy na autobus na lotnisko (prawdziwy autobus) Mina nam rzednie gdy okazuje się że bilet kosztuje 20DH (a taksiarz proponował nam wcześniej kurs za 40DH...). Na lotnisku znowu Europa, czysto, kultura, i nasz samolot z opóźnieniem 3h (dostaliśmy za to po kanapce i napoju). Zakupy na lotnisku (tani tytoń do sziszy). Lot przebiegał spokojnie, ale przy podchodzeniu do lądowania w Madrycie zrobił się mały roller-coaster,i niektórym pasażerom już pewnie całe życie przewinęło się przed oczami... Ja się bałem:D

22 lis 2008

Autostop

Jak dotąd jechałem 2 razy autostopem w Hiszpanii. Raz z Almargen do Canete la Real (7km) kiedy to po czołganiu się na 5-stopniowym upale jakiś włościanin podwiózł nas do miasteczka. Drugi raz, kiedy to idąc w niedzielę wczesnym rankiem z wielkim plecakiem zlitował sie nade mną pan rozwożący gazety (ta sama trasa, w drodze powrotnej). Dzisiaj plan był ambitny - jedziemy do Bilbao. Stopem. Szczwany plan zakładał dostanie się do S. Sebastian de los Reyes (to się udało), spacer na stację benzynową (to również) i łapanie stopa. I na tym niestety koniec sukcesów. Panowie tirowcy na stacji mieli wolne przez cały weekend, natomiast jeżeli pojawiały sie jakieś samochody, to tylko po to, żeby zatankować (ot tak, żeby zacząć dzień i zapomnieć o Kryzysie) albo skorzystać z myjni. Po ponad 1,5h czekania skapitulowaliśmy i udaliśmy się do Maca na zasłużonego hamburgera i kawę, a następnie do Prado na wystawę Rembrandta i rzeźb z Drezna. Finito!

1 sty 2008

kółeczko details vol2

Czas na ciąg dalszy kółeczkowej relacji.
Po opuszczeniu podziemi restauracji "Pod Orłem" udajemy się do sklepu w celu zakupienia p(al)iwa, jako że wkraczamy na tereny niezelektryfikowane, a tam bez paliwa ani rusz. Pociag do Chojnic to SU45 z 3 "bonanzami". Tablice kierunkowe mają namalowane numery, dzieki czemu można poznać obiegi wagonów. W środku gustowny, czarny skaj. Ostbahn, czyli magistrala Berlin-Królewiec, nie jest krajobrazową perełką. Dworce po drodze cieszą oko, ale budowano je na jedno kopyto (nie robiłem zdjęć, są pewnie na www.kolej.one.pl). W miarę oddalania sie od Tczewa robi się coraz ciemniej, a mój umysł nadwątlony ubiegłonocnym niedospaniem, a także produktami z Wólki Kosowskiej i Bielkówka, rejestruje z każdym kilometrem coraz mniej - przegapiłem wiadukt linii węglowej, a moje reakcje ograniczały się do "to już Lipka Krajeńska/Zakrzewo Złotowskie?*" itp. W Chojnicach przesiadka w cud techniki lat 90., czyli szynobus SA101/102, dwuczłonowy, w malowaniu małopolskim;) Pół tego wynalazku miało siedzenia z plastiku, drugie pół siedzenia miękkie. Całkiem fajny pojazd, trzepało w nim niemiłosiernie, okna z autobusu Jelcz PR110, miało to nawet WC z imitacją kafelków na podłodze. W trakcie jazdy nawiązuję łączność z semaforkiem, któren nie zrozumiał mojego SMS-a - pisałem mu że jade do Piły, a on myślał ze jestem blisko niemieckiej granicy. Nie wiem jak to się stało, że do Piły wtoczyliśmy się z opóźnieniem i zamiast mieć 10 minut na przesiadkę na Kopernika, tenże łaskawie na nas czekał. Jeszcze dziwniejsze było to, ze aby się dostać do niego, trzeba było pokonać 2 przejścia podziemne i udało mi się w tychże nie sp... się ze schodów, nie rozbić sobie czaszki, i w ogóle. Kopernik oznaczał jedno - 375 km dochodzenia do jako takiej kondycji. Moich dwóch towarzyszy (Gacek został w Pile) też, jak się okazało, ciężko przeżyło piwny maraton na Ostbahnie. Zapełnienie w Koperniku, jak na niedzielę, było nikłe; towarzystwo z przedziału, ku zdziwieniu Fikandra i bohuna (mnie w tym stanie już nic nie dziwiło) było z Płocka i w Kutnie przesiadało sie na KM'kę. Dalej podróż upływała już bez ekscesów, doszedłem do siebie w okolicach Warszawy. Rada na przyszłość - uważać na Gacka;)

* Lipka Krajeńska - miejsce pochodzenia Renaty Beger. Zakrzewo Złotowskie - na tej stacji odbywa się impreza "Blues Express"