14 wrz 2010

Ukraińskie kółeczko (uwaga, długie)


WTOREK

Na Centralny przyjeżdżam punktualnie i bez problemu zdążam z kupnem biletu na IR do Przemyśla w kasie ajencyjnej. Malinowski odjeżdża planowo o 7:30. W Krakowie mam ponad godzinę na przesiadkę na interREGIO "Śląsk", więc robię małe zakupy w Carrefourze, posilam się w macu i kupuję jeszcze 2 bajgle, pardon, obwarzanki. W międzyczasie Łukasz przysyła mi SMS-a, że IR się spóźni 45 minut, więc niespiesznie pałętam się po galerii. Swoją drogą szynobusy na Balice prawie każdym kursem przywoziły ~100 osób. W końcu wjeżdża pociąg do Przemyśla z Łukaszem na pokładzie i jedziemy bez zakłóceń do Przemyśla. Decydujemy się na dojazd do Lwowa kombinacją busów, choć o 17.10 mielibyśmy bezpośredni PKS za 25 zł (tyle, że pewnie zajeżdża on tylko na dworzec Stryjski). Bus do przejścia granicznego w Medyce zapewnia się bardzo powoli, w końcu udaje się zebrać komplet pasażerów. Wcześniej wymieniamy trochę złotówek w kantorze po bardzo atrakcyjnym kursie. Bus zajeżdża po drodze do wsi Medyka, gdzie wysadza jedną babcię.

Na przejściu granicznym pustki – być może polscy celnicy mocno tego dnia trzepali. Po drugiej stronie granicy jest kulturalny przystanek autobusowy ze stanowiskami dedykowanymi dla każdego kierunku i po jakimś czasie nadjeżdża w końcu bus relacji Szehynie – Lwów. Kierowca tradycyjnie bierze kasę do łapy i nie wydaje biletów. Zapełnienie mikrobusu jest dość znaczne, w dodatku z linii korzystają tez mieszkańcy przydrożnych wsi i miasteczek a każdy postój oznacza przeciskanie się przez plecaki i torby zawalające przejście. W końcu po dwóch godzinac jazdy dojeżdżamy na plac dworcowy we Lwowie, czyli dworzec autobusowy AS-8. Na nasz pociąg do Odessy nie ma biletów na płackartne, a kupe kosztuje 150 hrywien, na co my kręcimy głową. – Aaa, żal mi was, to wam sprzedam na polski wagon. On jest tańszy, bo niefirmienny – mówi w końcu kasjerka proponując nam bilet za 110 hrywien w wagonie Warszawa – Odessa. W tym wagonie, który wyjechał z Warszawy godzinę przede mną :)

Mając już bilety jedziemy tramwajem do centrum. Łukasz zagaduje motorniczą, która pokazuje mu swój służbowy rozkład jazdy (z dokładnymi odjazdami!) wypisany długopisem. Ostatni kurs do dworca ma być po 23, więc spokojnie łazimy po śródmieściu zahaczając o rynek i prospekt Szewczenki. Większość knajp zamyka się o 23, dzięki temu pracownicy i ostatni klienci mogą złapać ostatni tramwaj ;). Wracając na dworzec spotykamy poznaną wcześniej motorniczą z którą zabieramy się do dworca, a następnie jedziemy kursem zjazdowym do samej zajezdni. Odcinek do zajezdni jest dość długi, jednotorowy i nie jest używany w ruchu liniowym. Idziemy już z buta na dworzec, bo wiemy, że wagon z Warszawy przyjedzie już o północy pociągiem Przemyśl – Kijów. Szczwany plan zakłada dostanie się do sypialnego zaraz po wjeździe, zanim odstawią go na boczne tory. Pociąg oczywiście przyjeżdża, a my znajdujemy grupę wagonów do Odessy - „europejski” z Pragi” i „stodołę” z Warszawy. Niestety prowodnica otworzyła nam drzwi dopiero, gdy wagony zaczęły ruszać w stronę torów postojowych. Czekając na powrót naszych wagonów siedliśmy na ławce pierwszego peronu, gdzie kupiłem w automacie herbatę – o dziwo smakowała ona jak herbata, a nie jak wyrób herbatopodobny marki Ekoland. W międzyczasie zainteresowała się nami jakaś pani, która dopytywała się skąd dokąd jedziemy i pytając, czy nie jestem głodny, zaczęła mi proponować jakąś swoją kiełbasę. Tymczasem na horyzoncie znowu pojawiły się nasze wagony, do których już tym razem udało się wejść bez problemu. Wagon z Warszawy był istotnie bardzo niefirmienny - stary Ammendorf bez żadnych modernizacji, na korytarzu i w WC girlandy sztucznej zieleniny. Pani prowodnica przydziela nam pusty przedział (zapewne z kontyngentu miejsc sprzedawanego w Polsce) Ogrzewanie nie działało, na szczęście przysługiwały nam koce. Nie rozwiązywało to jednak problemu nieszczelnych drewnianych okien.

ŚRODA

Do Odessy przyjeżdżamy po 13, z około półgodzinnym opóźnieniem. Prawdopodobnie spóźniła się grupa wagonów z Moskwy podłączana po drodze. Kiepska pogoda szybko zmieniła się w deszczową. Na peronie babuszka, która dawno się nie myła, proponuje nam kwaterę, stopniowo obniżając cenę. Wprawdzie na dworcu jest biuro kwater, jednak wg pani pracującej tam kwatery na jeden dzień wziąć się nie da – tylko hotel. Łukasz dzwoni więc z ukraińskiej karty do pani Swietłany, której numer namierzył gdzieś w Internecie. Pani Swietłana owszem, może skombinować nam kwaterę za 100 hrywien i tłumaczy jak i czym do niej dojechać. My jednak próbujemy znaleźć coś tańszego i posiłkując się mapą Odessy z 2005 roku kierujemy się w rejon, gdzie mogą być jakieś akademiki. Faktycznie, po zasięgnięciu języka okazało się, że jest jeden przy dworcu autobusowym, jednak portierka z akademika zaprzeczyła jakoby były tam jakieś pokoje dla turystów. Bez konkretnego planu staliśmy więc na ulicy Targowej analizując mapę.

W pewnym momencie podszedł do nas pan w swetrze pytając, czy szukamy jakiejś ulicy. Zgodnie z prawdą mówimy, że szukamy raczej kwartiry, najlepiej za 60 UAH, czym się mocno zafrasował i powiedział, że może coś załatwi. Po paru nieudanych próbach telefonowania powiedział, żeby poczekać na niego pół godziny, a on coś na pewno wynajdzie. Faktycznie po 30 min. pan wrócił z wieścią, że ewentualnie możemy przenocować u niego w domu za „co łaska”. Dodał jeszcze, że przecież nas nie zna, więc dla bezpieczeństwa wymienimy się dokumentami – tu wciska nam do ręki przepustkę do zakładu i jakąś książeczkę. Nie było rady, wręczamy typowi dowody osobiste i jedziemy z nim marszrutką na osiedle przy ul. Zabołotnoho. Następnie zabiera nas kolejny autobus nr 104, który łączy osiedle z wioską Szewczenkowe. Za namową pana w swetrze autobus zatrzymuje się pod samą furtką:)

Obejście naszego gospodarza to przaśna chata jak z jakiejś ruskiej bajki. Pan Witalij mieszka tu ze swoją żoną Leną i trójką dziatwy. Od razu podjęto nas herbatą i kartoflami z chlebem oraz zostaliśmy „wujkami”. Okazuje się, że specjalnie na nasze przybycie pani Lena uruchomiła bojler... Dalej wieczór upływał na rozmowach o płacach w Polsce i o tym, co warto zobaczyć w Odessie. Witalij doradził nam, żeby pojechać do Humania, gdzie jest park Zofiówka, oraz wykaligrafował plan zwiedzania miasta. Oczywiście nie wspominamy o tym, że zamiast muzeum figur woskowych interesuje nas bardziej Hadżybejski Liman i Memoriał 411. Baterii.

CZWARTEK

Po pobudce pani Lena podejmuje nas chlebem z mortadelą i odstawia na przystanek 104-ki. Podjeżdżamy na przystanek Boczarowa skąd zaczynamy eksplorację odeskiej sieci. Na szczęście pogoda się poprawiła. Jedziemy więc kolejno „7” na Paustowskoho, dalej „1” na Zawod Centrolit. Tu focimy zrujnowaną ekspedycję a ja kupuję w kafe-barze rogala a'la 7 Days. Pętla Centrolit czasy świetności ma zdecydowanie dawno za sobą. Łapiemy następną „1” do Łuzaniwki skąd podjeżdżamy na węzeł przesiadkowy Mist Peresyp. Za mostem mamy już tramwaj „3” do centrum. Na wokzale zostawiamy bagaż (9,50 lub 15 UAH za sztukę, pani ma miarkę w oku) i kupujemy bilety do Pomicznej. Tramwajem nr 5 udajemy się na plażę przy pętli „Arkadia”. Na morzu sztorm, kąpie się parę osób, w tym jeden golas. Siadamy ostatecznie na zadaszonych ławeczkach, z których część jest zarezerwowana dla zasłużonych w Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej.

Po wykonaniu pamiątkowych fot na betonowym cyplu wracamy do miasta, kierując się w stronę tramwaju jadącego w stronę Memoriału. Najpierw 17-tką do 11. Stancji Wielkiego Fontana, potem 18-tką do 16. Stancji, gdzie czekamy na kursującą co pół godziny „19”. Pani czekająca na tramwaj zapewnia, że skoro dołżen byt' i faktycznie przyjechał po krótkim czasie. Trasa wiedzie między posesjami, co czyni ją niezwykle klimatyczną. Do końca trasy docieramy tylko my, a na tramwaj czeka jeden pan, który zagaduje nas, zwitki przyjechaliśmy. Okazało się, że jego babcia jest z Warszawy, a dziadek z Lublina. Po sfotografowaniu wagonu idziemy zobaczyć, co to jest ten cały memoriał. Mijamy po drodze wielki węzeł marszrutek, z których większość jedzie do samego centrum Odessy. Memoriał to dość duży park, gdzie zgromadzono dla uświadomienia potomnych duże ilości wojskowego żelastwa – po przejściu alei upamiętnającej wszystkie goroda-gieroje można więc obejrzeć ustawioną na cokole łódź podowodną, samoloty, czołgi, ogołocony z detali tramwaj i parowóz obudowany pancerną blachą.

Po zwiedzeniu Memoriału kierujemy się wiejską drogą w stronę trasy lustdorfskiej. Trafiamy w końcu na pętlę „11. Stancja Lustdorfskiej Dorogi” na osiedlu z wielkiej płyty. Tramwaju długo nie ma, więc część czekających zaczyna maszerować w stronę Lustdorfu ścieżką wzdłuż torów. Ostatecznie zabiera nas tramwaj „31” i pokonując parę kilometrów stepu lądujemy na przystanku Lustdorf. Lustdorfska pętla to kryterium uliczne, wytyczone wzdłuż typowo wiejskich ulic. Po 20 minutach nadjeżdża „27”, który jedzie za Lustdorf, do Rybportu. Pasażerów jest kilku, tylko my płacimy za przejazd wyraźnie zdziwionemu motorniczemu, bo konduktora na tej trasie nie ma. Na pętli wyskakujemy na parę fotek i wracamy do wagonu, bo następny za 52 minuty. Na pętli „11. stancija Lustdorfskoj Dorogi” pasą się kozy, a my podziwiamy bloki z ocieplonymi mieszkaniami (nie mylić z ocieplaniem całej elewacji!) Dalsza podróż do centrum została przerwana stłuczką dwóch aut na środku skrzyżowania, więc resztę trasy pokonujemy marszrutką.

Teraz czas na właściwe zwiedzanie miasta:) Trolejbusem jedziemy na dworzec morski (Morwokzał), skąd wjeżdżamy pod górę funikularem kursującym wzdłuż słynnych Schodów Potiomkinowskich. Zaczynamy powoli rozglądać się za jakąś tanią knajpką i w końcu znajdujemy taką na rogu Greckiej i Preobrażeńskiej. Bar samoobsługowy „Żarju-Parju” przypomina sposobem zamawiania potraw „Puzatą Chatę”, tyle, że jest skromniej urządzony, nie ma w nim piwa ani kwasu, a dania są bardziej „europejskie” niż „ukraińskie”. Obiecujemy sobie nawiedzić ten lokal przed odjazdem z Odessy. Kierujemy się następnie w stronę Parku Szewczenki, gdzie trafiamy na modernizowany właśnie stadion „Czornomora” a ja korzystam z szaletu – efekt konsumpcji koktajlu w „Żarju-Parju”. Wracamy do knajpy, gdzie tłumaczę jakiemuś Amerykaninowi jak uzyskać kipiatok z maszyny z kawą. Po kolacji kierujemy się marszrutką na dworzec. W przechowalni bagażu wita mnie sygnał używany w budapeszteńskim metrze, co wskazywałoby, że w mojej zapasowej komórce którą zostawiłem w plecaku uruchomił się alarm. Nie wiem, jak długo toto wyło, ale pani z przechowalni było dość wyrozumiała. Na peronie czeka już nasz pospieszny do Znamianki, dość słabo zapełniony – w naszym wagonie zajęte były tylko dolne leżanki. Przez nieszczelne okna wiało jak cholera, a ogrzewanie nie działało.

PIĄTEK

Nasza rzeźnia zajeżdża do Pomicznej ok. 4.30, więc już o 4 trzeba wstać by się ogarnąć i oddać pościel. Pomiczniański dworzec, choć na zadupiu, ma po prostu wszystko – pokoje gościnne, kafe-bar, w którym wprawdzie nie ma nic ciepłego do jedzenia, ale za to jest duży wybór majonezów. W poczekalni umywalka, a na peronie ustawiono parowóz z jednym wagonem, w którym mieści się muzeum węzła Pomiczna. Dwie godziny czekania mijają nam więc zaskakująco szybko. O 6 rano jedzie osobówka do Kotowska, zaś 20 minut później nasz osobowy do Hołowaniwśka.

Oprócz nas jedzie typ z rowerem, parę osób z pakunkami oraz dwie grupki kolejarzy, którzy popijają wódę zakąsząjąc ogórkami. Kolejarska brać wysiadła w Pidhorodnej. Cały pociąg to lokomotywa CzME3 i stary wagon płackartny, w którym urżnięto ścianki i górne leżanki, po czym załatano dziury różnokolorowymi łatami laminatu. W międzyczasie zagaduje do nas rowerzysta – nazywa się Andriej, jest filologiem ukraińskim, pochodzi z Krzemieńczuka i też jedzie do Hajworonu. Opowiada nam, co warto jeszcze zobaczyć na Ukrainie, i choć w Polsce nie był, umie powiedzieć po polsku parę zdań.

W Hołowaniwśku naszej wąskotorówki jeszcze nie ma, jest za to kasa biletowa, w której pani kasjerka mozolnie wypisuje bilety, przy czym wypisywanie polega też na wycięciu nożyczkami odpowiedniej ceny z blankietu – dlatego tez sprzedaż trochę trwa. W końcu nadjeżdża TU2 z jednym wagonem polskiej produkcji. Oblot składu przeprowadzany jest przed stacją, więc pociąg musi się jeszcze cofnąć, jak w Obratani na kolejce jindrzichohradeckiej. Razem z nami przesiada się parę osób, kawał żelastwa (element silnika?) przywieziony na lokomotywie z Pomicznej

Frekwencja w wagonie wąskotorówki jest znikoma, ale im bliżej końcowej stacji, tym się ona zwiększa. Wśród podróżnych jest głuchoniemy pan, który próbuje się dowiedzieć od Łukasza ile kosztuje jego aparat oraz babuszka w chuście i wielkich okularach, która ze wszystkimi chce konwersować, w tym z Łukaszem. Nie wiadomo kiedy do pociągu wsiadła rewizorka i zaczęła sprawdzać, czy na zapomnianej przez Boga i ludzi kolejce aby na pewno wszyscy mają bilet. Rewizorka i konduktorka, obie ufarbowane na blond i ubrane w skórzane kurtki, trochę podyskutowały, ale poważnych nadużyć chyba nie wykryto. W pewnym momencie pojawia się wzdłuż trasy szeroki tor, a od Hruszki jest on nawet intensywnie używany przez pociągi towarowe. Planowano całą wąskotorówkę zastąpić torem szerokim, ale proces przerwała zapewne pierestrojka. Drugim skutkiem rozpadu ZSRR jest to, że kawałek sieci wąskotorowej znalazł się w Naddniestrzu.

Na stacji Hajworon czeka już pociąg do Chrystynówki, złożony z CzME3, węglarki i wagonu płackartnego Hajworon – Jasynuwata o numerze „0”, na który na szczęście były jeszcze miejsca. Bilet do Chrystynówki był dość drogi, ze względu na miejscówkę. Towarzystwo w wagonie mocno mieszane: obok nas jedzie pan z worem kartofli i kraciastą torbą, która nie chce się zmieścić w kuferku pod leżanką. Ostatecznie leżanka domyka się po wyjęciu z torby... wieży stereo, którą pan z pietyzmem owija ręcznikiem. Inna pani wiezie kilka toreb, obdziela więc nimi kilka kuferków, cały proces jest zresztą koordynowany przez prowodnicę. Następnie pani i prowodnica konsumują lunch zajmując całą powierzchnię stolika – na czymś trzeba w końcu pokroić chleb, boczek i resztę wiktuałów. W sąsiedniej „czwórce” panowie radośnie popijają przezroczysty napój ze stakanczików pożyczonych od prowodnicy. Pan od kartofli pyta mnie, czy można palić w przedsionku. Odpowiadam, że nie wiem, ale w Ziatkowcach może wyskoczyć, bo jest dłuższy postój. Po drodze nie ma kompletnie nic ciekawego, nie licząc pracującej manewrówki w zakładzie "Agro-Kłondajk" w Dżułynce. W Ziatkowcach zmieniamy kierunek i zostawiamy weglarkę. Jakaś rodzinka robi sobie na peronie pożegnalne zdjęcie i po pewnym czasie pociąg rusza do Chrystynówki. Pan od kartofli wyjaśnia mi tymczasem, że sztraf za palenie w pociągu wynosi ileśtam hrywien.

Chrystynówka ma dworzec podobny do Pomicznej, z bankomatem, informacją (płatną 4,5 UAH) i komnatami, o których wcześniej wiedzieliśmy, że podobno są. Mamy wprawdzie spisany adres hotelu, ale decydujemy się na skorzystanie z komnat – 30 UAH za osobę w 3-osobowym pokoju. Podobnie jak cały dworzec, komnaty wyglądają na niedawno remontowane. Za prysznic trzeba zapłacić 5 UAH – dopiero wtedy pani czerhowa otwiera kłódkę broniącą dostępu do dusza. Sama miejscowość okazuje się być całkiem duża i sprawia wrażenie zamożnej – nowe latarnie, samochody żiguli wyglądają jakby wyjechały prosto z fabryki. Pierwsze zakupy robimy na rogu ulic Lenina i Dzierżyńskiego – w sklepie pytają mnie o dowód, „Żelazny Feliks” byłby dumny z takiej rewolucyjnej czujności :) Nieopodal mamy sklep „Market”, gdzie można zapłacić kartą, a pani kasjerka chwali się, że w 1988 roku była miesiąc w Trójmieście i Bydgoszczy i żegna się z nami polskim „do widzenia”. Przed „Marketem” stoi świecąca plastikowa palma. Rozważając opcję marszrutkowego dojazdu do Humania pytamy się przechodzącej obok starszej pary o ostanowkę awtobusa. Pani w różowym wdzianku bardzo się nami zainteresowała i zaczęła wypytywać czym przyjechaliśmy, gdzie nocujemy i gdzie chcemy się dostać. Zgodnie z prawdą powiedzieliśmy, że do Humania i wbrew jej podejrzeniom nie jesteśmy z Izraela. Przejście na awtowokzał zajmuje jakieś 15 minut, a po drodze mija się pomnik Lenina (który w rozjuszonej pozie ściska w prawicy beret, a lewą ręką trzyma połę płaszcza) i hotel z bankomatem przy ul. Gagarina 8. Po sfoceniu manewrów na stacji udajemy się na spoczynek w naszej kimnacie widpoczynku.

SOBOTA

Upewniwszy się, że po przyjeździe popołudniowego dizla Humań – Czerkasy do Cwitkowego jest połączenie do Lwowa (a nawet dwa) odpuszczamy sobie wstawanie na dizla do Humania, który odjeżdża o 5 rano i dopiero o 8 kierujemy się prosto na awtowokzał. Po drodze kupujemy jeszcze bułeczki („rulet” marmoladą – 1,25 UAH) i focimy pomnik Lenina. Przy pomniku znajduje się wielgachna tablica opisująca lokalne gospodarstwa rolne – możemy się więc dowiedzieć jaki dana spółdzielnia ma areał, ile ziarna produkuje i kto jest kierownikiem. Na awtowokzale kupujemy bilety na najbliższy autobus Monastyryszcze - Czerkasy, który mamy za 10 minut. Focimy jeszcze tablicę z odjazdami, a nuż się komuś przyda. Nasz autobus ma spore zapełnienie. Wyjeżdżając z Chrystynówki mijamy Iwana Gontę, który wspierając się na armacie ze srogą miną broni miasta.

Do Humania przejazd zajmuje ok. 30 min. a dzięki busowemu nagłośnieniu możemy delektować się przebojami w rodzaju „Bukiet iz biełych roz”. Wysiadamy kawałek przed dworcem autobusowym, który położony jest właściwie na wylocie z miasta. Wpadamy na pół godziny do kawiarenki internetowej – 30 min. za 2,5 UAH, dla amatorów gier jest też specjalna oferta nocna;) Za awtowokzałem, przy szosie wylotowej, znajduje się park Zofiówka, obecnie ogród botaniczny, założony w XVIII w. przez Potockich. Potem park zarekwirował car, a teraz rozporządza nim Ukraińska Akademia Nauk, która za wstęp życzy sobie 12 UAH. Park jest podobny do tego w Puławach i wymaga trochę czasu, żeby sobie dokładnie obejrzeć te wszystkie „greckie” rzeźby i sztuczne wodospady – my mieliśmy na to tylko 1,5h. Jako że była sobota, ludzi było zatrzęsienie, spotkaliśmy po drodze fotografującą się młodą parę i liczne grupki Żydów w cycesach i jarmułkach.

Wychodzimy drugim, głównym, wejściem i szukamy marszrutki, która zawiezie nas na dworzec kolejowy. Po paru minutach spaceru pod górkę wzdłuż drogi trafiamy na wydeptany kawałek trawy, na którym stoi parę osób – jak nic przystanek :) Faktycznie po 5-10 minutach nadjechał żółty bus linii 5, dość napakowany, ale znalazło się miejsce i dla nas, i dla naszych 2 plecaków. W busie, produkcji Czernihowskiego Awtozawodu, wisiała nawet dokładna mapka linii, a na przedniej szybie przylepiono kartkę z najważniejszą informacją - „czerez bazar”. Cena „biletu” - 1,75 UAH. Zaliczywszy podjazd pod wzmiankowany bazar dojeżdżamy w końcu na humański dworzec. Pani w okienku sprzedaje nam bilety do Cwitkowego i dalej do Lwowa – razem 100 UAH. W międzyczasie kasjerka upewnia się, czy „u nas hroszi jest”, a my upewniamy się że hrywien nam nie wystarczy, a wyjątkowo na tym dworcu nie ma bankomatu.

Pociąg do Czerkasów to klasyczny dizelpojezd serii D1 z drewnianymi ławkami. Co ciekawe, objęty rezerwacją miejsc. Trasa jest dość nudna, z jednym fajnym krętym odcinkiem Talne - Bohaczewe, gdzie jest trochę wiaduktów i wysokich nasypów. Na stacji Potasz jest zaś popiersie Lenina pomalowane na srebrno. Jadący z nami mocno zawiany pan dzierżący bukiet kwiatów co jakiś czas pyta, czy ktoś jedzie do Czerkasów. W końcu konduktorka uspokaja pana, że w Czerkasach go obudzi, a teraz niech się prześpi.
- Spasiba – podziękował pan.
- Bud' łaska – odpowiada kolejarka.
Zdążyłem się już nawet przyzwyczaić do tego „podwójnego” ukraińsko-rosyjskiego języka.

Rozkład jazdy interpretowany jest dość luźno, przyjeżdżamy więc 10 minut przed planem. Na stacji Cwitkowe następuje skomunikowane trzech „dizli”: Humań – Czerkasy, Im. T. Szewczenka – Mironówka i do Znamianki. Cwitkowe jest zapadłą dziurą, a właściwie „osiedlem typu miejskiego” (Селище міського типу), ma całą niezbędną (dla nas) infrastrukturę – stację z poczekalnią, wychodek (dziura w podłodze bez zasłonek), kafe-bar połączony ze sklepem (jak w Laskowicach Pom.). W sklepie działu z alkoholem nie ma, więc po napitki klienci przychodzą do kafe-baru. W kafe-barze jemy pielmieni – talerz ok. 10 szt. za 5 UAH – i oglądamy ukraińską telewizję. Z dziennika dowiadujemy się, ze 50 uczniów zatruło się w szkolnej stołówce w Eupatorii. Na stacji ruch jest spory – a to manewry, a to pospieszne jadące magistralą, m.in. „Stoliczny Ekspres” ciągnący pustą autokuszetę. Nasz pociąg Dniepropietrowsk-Truskawiec przyjeżdża punktualnie. Płackarta o numerze 1 to Ammendorf z lat 70., ale zmodernizowany prawdopodobnie w Rosji (oprawy świetlówek jak w wagonach metra). Plusem są szczelne okna i działające ogrzewanie, minusem – drogi bilet (80 UAH) i kretyński łańcuszek na którym wisi górna leżanka.

NIEDZIELA

Do Lwowa zajeżdżamy punktualnie i szturmujemy bazar w poszukiwaniu pożądanych artykułów. Ostatecznie zapominam kupić deficytowe u nas 100-watowe żarówki i termometr rtęciowy. Wizyta na bazarze była też okazją do konsumpcji czebureka i 2 pirożków – w sumie 8 UAH - niestety z mikrofali. W końcu idziemy do busa, który akurat ma zaraz odjeżdżać. Oficjalnie busy do Szehyni jeżdżą 0 i 30 minut po pełnej godzinie – faktycznie jest różnie. W Szehyniach wyzbywamy się pozostałych hrywien – ja kupuję litrowe „Czernihiwśke Biłe”, suszone kalmary i gorący czaj w sklepie za 1,5 UAH. W całych Szehyniach nie mogę dostać waniliowej coca-coli, ostatni raz widzianej bodaj w Chrystynówce. Łukasz pochłania tymczasem cośtam w kafe-baro-sklepie, integrując się z nowopoznanymi Polakami jadącymi z Odessy, którzy chca się z nami „podzielić” swoim limitem wwożonej wódy. W końcu idziemy do granicy, gdzie czekamy jakieś 30 min. na przejście na polską stronę. Śmierdzący wąsaty pan w skórzanej kurtce wyklada, w jaki sposób powinna według niego być zorganizowana odprawa, z osobnym przejściem dla „unitów”, a osobnym dla reszty. My mamy inny koncept – osobna bramka dla turystów, osobna dla mrówek;) Celnik zagląda do każdego plecaka, tłumacząc że "teraz tu mamy kamery, więc musimy coś robić"

Po polskiej stronie ładujemy się do busa który po zapełnieniu pozostałych 3 wolnych miejsc ruszył do Przemyśla. Przyjeżdżamy na godzinę przed odjazdem Soliny. Tu żegnam się z towarzystwem i wsiadam, możliwe, że już po raz ostatni, do „Soliny”. Pierwszy wagon to sypialny z Odessy, dalej 2 dwójki, jedynka i następne 2 dwójki. Nie udaje mi się podładować komórki w żadnym gniazdku – ani na korytarzu, ani w WC. Przejazd do Stalowej Woli Rozwadowa przebiega bez zakłóceń. Tam wyskakuję na dworzec, licząc na znalezienie gniazdka, bez sukcesu. W Rozwadowie okazało się też, że SU45 jest niedysponowana (a od rana przejechała „całe” 100 km) i ciagnie ją na zimno ST44 – kolejny dowód upadku Intercity na Lubelszczyźnie. W Szastarce mijamy nowiutki SA134 do Stalowej Woli. W moim przedziale jedzie para, która wsiadła w Przeworsku. Dziewczę mocno się dziwiło, że ciągnie nas lokomotywa „na węgiel”, która w dodatku dymi. Chłopak z kolei przekonywał ją, że Dęblin jest na Mazowszu, bo dojeżdżają tam Koleje Mazowieckie. W Lublinie 15 minut postoju i w końcu znajduję działające gniazdko - w dworcowej kawiarni. Na szczęście współpasażerowie nie dopuścili, by w międzyczasie ktoś zajął moje miejsce w przedziale – a była w końcu niedziela. Na Warszawę Cmentarną zajeżdżamy punktualnie i tu kończy się moja 3375-kilometrowa wyprawa koleją.

Zdjęcia - na Facebooku, na komunikacyjnym TWB, na kolejowym TWB

Aneks - wyjaśnienie niektórych pojęć:

  • Ammendorf, stodoła - wagon produkcji VEB Waggonbau Ammendorf dla kolei radzieckich, o szerszym profilu niż wagony używane w Europie
  • elektriczka - określenie pociągu podmiejskiego, niekoniecznie elektrycznego
  • komnaty otdycha, kimnaty widpoczynku - pokoje gościnne na dworcach kolejowych
  • kupe, kupiejny - wagon z przedziałami 4-osobowymi
  • marszrutka - właśc. marszrutnoje taksi, autobus z 20-30 miejscami siedzącymi, zwykle na podwoziu małej ciężarówki. Wysoka podłoga, mikre półki na bagaż, ciasne wnętrze. Z reguły przejazd marszrutką kosztuje 2-krotność biletu tramwajowego.
  • płackarta - najlepszy radziecki wynalazek od czasów, gdy Mendelejew określił, że wódka ma mieć 40%. Jest to wagon sypialny bez przedziałów - miejsca leżące są w poprzek i wzdłuż przejścia, tworząc 6-osobowe "wnęki". Najbardziej pożądane są miejsca dolne, ponieważ pełnią jednocześnie funkcję skrzyni na bagaż.
  • prowodnik/-ica - konwojent, osoba opiekująca się wagonem, m.in. wydaje pościel
  • wokzał - dworzec. (awto~ - autobusowy)

Plan wyjazdu:

wtorek

07:30 Warszawa C
10:29-12:20 Kraków Gł
16:05/? Przemyśl

środa

01:40 Lwów
13:31 Odessa Gl.

czwartek

21:24 Odessa Gl.

piątek

04:41-06:25 Pomiczna
10:05-11:14 Hołowaniwśk
13:40-13:55 Hajworon
17:44 Chrystynówka

sobota

09:10 Chrystynówka
?/13:42 Humań
18:25/20:17 Cwitkowe

niedziela

8:20/9:50 Lwów
? Szeginie-Medyka
13:35 Przemyśl
20:20 Warszawa

Ceny przejazdów, noclegów i wejściówek: (1 UAH = 0,4 zł)
  • 29 PLN Warszawa-Przemyśl, IR, -37%
  • 2 PLN Przemyśl-Medyka, bus
  • 15 UAH Szehynie-Lwów, autobus
  • 117 UAH Lwów-Odessa, kupe
  • 60 UAH Odessa, nocleg
  • 55 UAH Odessa-Pomiczna, płackarta
  • 7,5 UAH Pomiczna-Hołowaniwśk, osobowy
  • 4,8 UAH Hołowaniwśk-Hajworon, osobowy
  • 18 UAH Hajworon-Chrystynówka, płackarta
  • 30 UAH Chrystynówka, nocleg
  • 7,25 UAH Chrystynówka-Humań, autobus
  • 12 UAH Humań, bilet wstępu do Zofiówki
  • 12 UAH Humań-Cwitkowe, osobowy z rezerw. miejsc
  • 90 UAH Cwitkowe-Lwów, płackarta
  • 15 UAH Lwów-Szehynie, autobus
  • 2 PLN Medyka-Przemyśl, bus
  • 35 PLN Przemyśl-Warszawa, TLK -37%

  • 245,50 zł - RAZEM

31 gru 2008

Maroko - relacja

Jako że zaraz Nowy Rok, trzeba wyjść z twarzą i opublikować w końcu relację z wyjazdu do Maroka. Czas - przełom listopada i grudnia 08. Skład - Ja i Mariusz.

Piątek, 28 listopada

Po wylądowaniu na lotnisku w Tangerze (mikroskopijnym, dodajmy) widzimy czystą halę z wyświetlaczem pokazującym ile energii zostało zaoszczędzone dzięki panelom słonecznym. W WC jest czytso i mają papier toaletowy. Zapamiętajcie sobie ten widok. Przed wyjściem z lotniska wiszą oficjalne stawki taksówek do miasta. Pierwszy szok - międzynarodowe lotnisko nie ma komunikacji miejskiej. Są za to zdezelowane mercedesy, które kiedyś woziły szacowne niemieckie rodziny, a teraz służą jako bydłowozy, mogąc pomieścić kierowcę i 6 (sześć) osób. Dodam, że nie mówię o mercedesie-busie, tylko o zwykłej "beczce", cztery drzwi, pięć miejsc. Kierowca po wyłudzeniu 150% oficjalnej ceny urządza swoiste przedstawienie: pokaz najwyższej klasy chamstwa na drodze - ja czegoś takiego nie widziałem jeszcze nigdzie, a kierowcy na Ukrainie do najlepszych nie należą. Maroko to jednak klasa sama w sobie. Po drodze widzimy autobus, wysadzający ludzi na środkowym pasie. Spodziewałem się jakichś używanych scanii castrosua z Hiszpanii, tu jednak jeżdżą rozmaite nie podobne do niczego wehikuły z wysoką podłogą (chyba z metr nad ziemią), przypominające dzieło domorosłego mechanika. Po wyjściu z taksówki "gringos", czyli my, jesteśmy atakowani przez różnego rodzaju "przyjaciół" (I'm not a guide, I want you to be happy my friend, mi hermano tiene una artesania) po których spławieniu zawsze pojawia się ostatnia propozycja (jesli nie szukamy hotelu, ani sklepu z rzemiosłem) - czy chcemy kupić haszysz. Nie chcemy - trudno. Gdy już nasz nowopoznany "przyjaciel" się odczepi, znajdzie się zaraz nowy... Ten problem mieliśmy w Tangerze, Fezie i Marakeszu. Rabat i Casablanca sa mniej turystyczne, i w ogóle bardziej europejskie :)

Pierwszy nocleg

Znajdujemy hotel przy ulicy biegnącej od Grand Socco (to taki duży plac, oczywiście nigdzie nie jest napisane jak się nazywa) w dół do okolic portu. Po drodze mija się bufet z kanapkami "Cervantes" (po prawej w głębi są ruiny "Teatro Cervantes") i po jakimś czasie mamy ulicę z kilkoma hotelami. Cena - 40DH/os (4€). Standard - 1 karaluch, umywalka z zimną wodą w pokoju, kibel typu "narciarz" za rogiem, prysznic za opłatą gdzieś w drugiej części budynku. Ogrzewania w pokoju brak, okno wychodzi na... ścianę.

Sobota, 29.11

Jedziemy do Fezu. Bierzemy taksówkę na dworzec (chyba 2€, ale to dlatego, że nie włączył licznika - normalna cena to pewnie jakieś 0,5-1€) Dworzec oczywiście nowiutki, europejski, w środku wyświetlacze, telewizory i automatyczne zapowiedzi, w stylu dworca w Poznaniu. Wszystko firmy Solari Udine która wyposażyła chyba wszystkie większe dworce w Maroku. Nasz pociąg jedzie do Casablanki, więc mamy przesiadkę w Sidi Kacem, praktycznie jedynej stacji przesiadkowej w tym kraju. Następnie pociąg do Fezu (z włączonym ogrzewaniem!) i lądujemy w Ville Nouvelle, czyli porząnej dzielnicy Fezu, gdzie witają nas, a jakże, rozmaici naganiacze. Oczywiście naganiacz marokański to nie jest naganiacz zakopiański który biernie stoi przy wyjściu z dworca kolejowego z kartką z napisem "POKOJE". Naganiacz marokański będzie się chciał z tobą "zaprzyjaźnić", dowiedzieć się skąd jesteś i zaoferować swoje usługi - tj. noclegi, restauracja, haszysz - w tej własnie kolejności. W Fezie jest akurat pora deszczowa z wilgotnością powietrza 99%. W starej części czyli tej całej super-hiper-historycznej Medynie z czasów Mieszka I jest klimat jak przed wybuchem jakiejś epidemii - wszechobecna zgnilizna. Łapie nas naganiacz który pokazuje nam hotel za 40DH/os (4€) w którym jednak woda płynęła po schodach strumieniami, no i oczywiście wówczas jeszcze się łudziliśmy że są tanie hotele z ogrzewaniem, normalnym WC i prysznicem. Emigrujemy do Ville Nouvelle, czyli "europejskiej" dzielnicy, gdzie szukamy państwowego hostelu. Taksówkarz niestety nie miał pojęcia gdzie jest szukany przez nas adres, ale za to miał włączony taksometr, więc zapłaciiliśmy jakieś 5DH za kurs.

Niedziela, 30.11

W hostelu nocleg kosztował 65DH/os, w cenie prysznic (po przejściu przez patio...) i śniadanie (kawa+2 croissanty, jak pada to przynoszą ci do pokoju bo "jadalnia" jest na patio. Rano pakujemy manele i uciekamy na dworzec skąd mamy pociąg do Rabatu. Rabat jest całkiem przyjemny - idąc od dworca mamy szerokie "europejskie" aleje, nastepnie pojawia sie przed nami otoczona rudym murem medyna. Bierzemy hotel "Petit Vatel" za 60DH/os, oczywiście standard taki, jak wcześniej w hotelach. Oprócz medyny, która jest trochę przystępniejsza dla turysty niż feska, jest ciekawa część przy rzece, zwie się to kazbą czegośtam - małe biało-niebieskie domki i na końcu placyk z widokiem na ocean. Bardzo fajne. Rabat, jako stolica, musi się oczywiście "pokazać" więc buduje sobie szybki tramwaj do pobliskiego Sale. Co z tego że aktualnie komunikacja miejska to mega-wysokie straszące pudła, nie przypominające zbytnio autobusu (silnik z przodu, podwozie chyba z ciężarówki - czyli taki nasz Jelcz 080:)) Ale, ale. Będzie tramwaj - będzie żyło się lepiej. Oczywiście w Rabacie, tak jak i w Fezie jest pałac królewski - ogromny, z wielkimi drewnianymi wrotami, jakby nieświadomy całego marokańskiego syfu i dziadostwa :) W Rabacie była jeszcze jedna fajna rzecz - warsztaty rzemieślnicze, przede wszystkim te, w których produkują rewelacyjne meble - takie meble "kolonialne" kosztują potem w Polsce pewnie jakieś 10 razy tyle...

Poniedziałek, 1.12

Grudzień! Idziemy na dworzec kolejowy, po drodze kupując na poczcie znaczki (7,80DH/szt). Pociąg do Casablanki to świeżutki piętrowy zespół trakcyjny Z2M (Treno di Alta Frequentazione) produkcji włoskiego AnsaldoBreda. W Casablance znajdujemy biuro informacji turystycznej, i w ogóle jest dość europejsko, jak w Rabacie. Medyna oczywiście też jest, ale jakby porządniejsza. W Casie wybieramy znowu hostel, 60DH/os, ale w 5-osobowej sali. Poza tym widzimy ambasadę USA otoczoną wielkimi kontenerami na smieci które pełnią rolę dużych kwietników i osłony przed różnymi desperatami. Nieopodal znajdujemy bardzo porządną knajpę "Madison Square" gdzie za 20DH(!) mamy całą pizzę. Herbata miętowa standardowo jakieś 7DH. Szukając dalszych wrażeń trafiamy na ulicę-bazar, gdzie handluje się po prostu wszystkim i ładuje się toto na ciężarówki, w taki sposób, że towar wystaje jeszcze na połowę wysokości ciężarówki i ludzie włażą po drabinie żeby to załadować. Potem dostaliśmy się pod dworzec Casa Voyageurs skąd taksiarze za kurs życzyli sobie 40DH, więc wróciliśmy z buta, zatrzymując się tradycyjnie po drodze na ciastka (4DH/szt). Wieczorem jeszcze kawiarenka internetowa (3DH/20min)

Wtorek, 2.12

Rano autobus CTM (80DH) do Marakeszu. Autobus to kiepski pomysł, bo pierwsze 45 min. zajęło nam przekopanie się przez korki w centrum Casablanki. Kręcimy się dość długo po mieście, z początku pytamy w schronisku (Auberge de Jeunesse, jedną ulicę na pd. od dworca CTM) ale tam za miejsce w sali wieloosobowej życzą sobie 65DH. Lądujemy więc w samym centrum, przy słynnym placu Dżemaa el Fnaa gdzie w hotelu Oukaimeden jest 60DH od osoby, oczywiście prysznic za dopłatą 10DH. Ogarnianie noclegu zajęło nam praktycznie cały dzień.

Środa, 3.12

O 9 jestesmy już na nogach. Najpierw zwiedzanie - pałac królewski, oczywiście z zewnątrz - opieprzenie przez strażnika za robienie zdjęć jego szacownej osobie. Na murach pałacu bocianie gniazda :D Kolejny punkt to grobowce Saadytów (takie płyty nagrobne wyłożone kafelkami), podpięliśmy się pod jakąś wycieczkę zagraniczną. Następnie - ekstrema: nawiedzamy dzielnice rzemiosła - w sklepie z czajnikami najpierw siętarguję (wywoławcza za mosiężny czajnik 480DH, zeszło do 200DH) po czym uciekam, nie chcąc się rozstawać z bądź co bądź 20 euro czym ściągam na siebie gniew pana sprzedawcy, który stracił na mnie kwadrans cennego czasu, opowiadając o typologii czajników w Maroku. Przed południem (doba hotelowa) zmieniamy hotel - naganiacz wskazał nam uliczkę upstrzoną hotelami (idąc od Dżemmy w prawo, przy "Riadzie Omar" w lewo) gdzie w hotelu "Hilal" udaje nam się zbić cenę z 60DH do 45DH (krzycząc że chcemy za 40DH/os) Standard oczywiście marokański.

Czwartek, 4.12

Po zakupach (herbata zielona z miętą 100g: cena wywoławcza 100DH, zszedł do 70DH. I tak za drogo - 7eur za worek herbaty?! Na pocieszenie dostałem pumeks z gliny...). Bierzemy graty z hotelu i idziemy na ulicę gdzie czekamy na autobus na lotnisko (prawdziwy autobus) Mina nam rzednie gdy okazuje się że bilet kosztuje 20DH (a taksiarz proponował nam wcześniej kurs za 40DH...). Na lotnisku znowu Europa, czysto, kultura, i nasz samolot z opóźnieniem 3h (dostaliśmy za to po kanapce i napoju). Zakupy na lotnisku (tani tytoń do sziszy). Lot przebiegał spokojnie, ale przy podchodzeniu do lądowania w Madrycie zrobił się mały roller-coaster,i niektórym pasażerom już pewnie całe życie przewinęło się przed oczami... Ja się bałem:D

22 lis 2008

Autostop

Jak dotąd jechałem 2 razy autostopem w Hiszpanii. Raz z Almargen do Canete la Real (7km) kiedy to po czołganiu się na 5-stopniowym upale jakiś włościanin podwiózł nas do miasteczka. Drugi raz, kiedy to idąc w niedzielę wczesnym rankiem z wielkim plecakiem zlitował sie nade mną pan rozwożący gazety (ta sama trasa, w drodze powrotnej). Dzisiaj plan był ambitny - jedziemy do Bilbao. Stopem. Szczwany plan zakładał dostanie się do S. Sebastian de los Reyes (to się udało), spacer na stację benzynową (to również) i łapanie stopa. I na tym niestety koniec sukcesów. Panowie tirowcy na stacji mieli wolne przez cały weekend, natomiast jeżeli pojawiały sie jakieś samochody, to tylko po to, żeby zatankować (ot tak, żeby zacząć dzień i zapomnieć o Kryzysie) albo skorzystać z myjni. Po ponad 1,5h czekania skapitulowaliśmy i udaliśmy się do Maca na zasłużonego hamburgera i kawę, a następnie do Prado na wystawę Rembrandta i rzeźb z Drezna. Finito!

1 sty 2008

kółeczko details vol2

Czas na ciąg dalszy kółeczkowej relacji.
Po opuszczeniu podziemi restauracji "Pod Orłem" udajemy się do sklepu w celu zakupienia p(al)iwa, jako że wkraczamy na tereny niezelektryfikowane, a tam bez paliwa ani rusz. Pociag do Chojnic to SU45 z 3 "bonanzami". Tablice kierunkowe mają namalowane numery, dzieki czemu można poznać obiegi wagonów. W środku gustowny, czarny skaj. Ostbahn, czyli magistrala Berlin-Królewiec, nie jest krajobrazową perełką. Dworce po drodze cieszą oko, ale budowano je na jedno kopyto (nie robiłem zdjęć, są pewnie na www.kolej.one.pl). W miarę oddalania sie od Tczewa robi się coraz ciemniej, a mój umysł nadwątlony ubiegłonocnym niedospaniem, a także produktami z Wólki Kosowskiej i Bielkówka, rejestruje z każdym kilometrem coraz mniej - przegapiłem wiadukt linii węglowej, a moje reakcje ograniczały się do "to już Lipka Krajeńska/Zakrzewo Złotowskie?*" itp. W Chojnicach przesiadka w cud techniki lat 90., czyli szynobus SA101/102, dwuczłonowy, w malowaniu małopolskim;) Pół tego wynalazku miało siedzenia z plastiku, drugie pół siedzenia miękkie. Całkiem fajny pojazd, trzepało w nim niemiłosiernie, okna z autobusu Jelcz PR110, miało to nawet WC z imitacją kafelków na podłodze. W trakcie jazdy nawiązuję łączność z semaforkiem, któren nie zrozumiał mojego SMS-a - pisałem mu że jade do Piły, a on myślał ze jestem blisko niemieckiej granicy. Nie wiem jak to się stało, że do Piły wtoczyliśmy się z opóźnieniem i zamiast mieć 10 minut na przesiadkę na Kopernika, tenże łaskawie na nas czekał. Jeszcze dziwniejsze było to, ze aby się dostać do niego, trzeba było pokonać 2 przejścia podziemne i udało mi się w tychże nie sp... się ze schodów, nie rozbić sobie czaszki, i w ogóle. Kopernik oznaczał jedno - 375 km dochodzenia do jako takiej kondycji. Moich dwóch towarzyszy (Gacek został w Pile) też, jak się okazało, ciężko przeżyło piwny maraton na Ostbahnie. Zapełnienie w Koperniku, jak na niedzielę, było nikłe; towarzystwo z przedziału, ku zdziwieniu Fikandra i bohuna (mnie w tym stanie już nic nie dziwiło) było z Płocka i w Kutnie przesiadało sie na KM'kę. Dalej podróż upływała już bez ekscesów, doszedłem do siebie w okolicach Warszawy. Rada na przyszłość - uważać na Gacka;)

* Lipka Krajeńska - miejsce pochodzenia Renaty Beger. Zakrzewo Złotowskie - na tej stacji odbywa się impreza "Blues Express"

31 gru 2007

kółeczko details vol1

Kółeczko zaczęło się od telefonu kolegi semaforka - "Moskva Express" ma pół godziny spóźnienia. Ląduję na dworcu Centralnym tuż przed 1 w nocy, kupuję bilet i ruszam na peron. Moskva niestety spóźnienia nie nadrobiła. Spotykam Gacka, śpiących Semaforka (od którego potem pożyczyliśmy rozkład jazdy) i SMalla42(którego nie będę miał okazji poznać, bo spał). W przedziale mamy rodzinkę która miała niewłaściwy bilet (37% zamiast 33%) a ja zacząłem wypytywać Gacka o jego karierę konduktorską w Tłuszczu (czym sprowadziłem na niego miażdżący wzrok pasażerki). Pociąg pruł do Poznania bez zatrzymania, z wyjątkiem postoju koło Żychlina. Za Poznaniem Wsch. mijamy sezon SPG/KZ-Gdynia, na który nie udało nam się przesiąść. W Poznaniu pozostaje nam więc KFC - 2 longery - i następny vlak, czyli Bałtyk (na wyświetlaczach podany jako "Baltic"
, drzewiej był taki nocny miedzynarodowy). zapowiedźWybieramy wagon pusty który ma jedną tylko wadę - jest ciemny i zimny, bo akumulatory miał rozładowane. Na szczęście po jakimś czasie udało się włączyć oświetlenie i ogrzewanie, a w pewnym momencie zrobiło się wręcz nieznośnie gorąco. Poza tym wagon bomba, miał nawet dywaniki z napisem "PR Gdynia"

. A do tego zero ludzi - po wysiadce w Laskowicach Pom. został w nim 1 pasażer;). Laskowice Pom. witają nas uroczym przejściem podziemnym wyłożonym kafelkami i kolekcją wagonów 2 klasy i piętrowych
których czasy świetności w tych rejonach minęły 9 grudnia 2007. Po kilkunastu minutach wtaczają się 2 szynobusy jako pociąg Tuchola-Grudziądz (a od Grudziądza dalej do Brodnicy). W pociągu spotykamy Fikandra i bohuna. Mijamy słynną stację w Grupie, przekraczamy Wisłę i jesteśmy w Grudziądzu. Tu czeka na nas skład SU45+2Bdhpumn i ruszamy w kierunku Malborka. Prędkość do Kwidzyna pozostawia wiele do życzenia. W Malborku kawa w dworcowym bufecie (ładny sufit) i "Rybak" do Tczewa -

Ten skład był najbardziej nabity. Dobrze spisał się wagon rowerowy, ze względu na dużą ilość miejsc stojących... W Tczewie mamy godzinę, odwiedzamy więc pub pod restauracją "Pod Orłem". I to jest początek drugiej, bardziej ekstremalnej części kółeczka...

Baltyk ->

kółeczko





Warszawa CenPoznań Gł pos MOSKVA EXPRESS 306

Poznań Gł
Laskowice Pom pos R 75101 BAŁTYK 205

Laskowice Pom
Grudziądz os PCC 19022 22

Grudziądz
Malbork os R 552176

Malbork
Tczew pos R RYBAK 19
Tczew Chojnice osR 772997

Chojnice
PiłaosR 5872983

Piła
Warszawa CenposR KOPERNIK375


W sumie 1183 km i 21,5 godziny. Szczegóły wkrótce...

2 gru 2007

bez tytułu

Dziś(wczoraj?) spotkałem pierwszą osobę która studiuje na 2. roku transportu na PW. Do tej pory znałem 3 miłośników kolei, którzy wypadli po 1. semestrze/roku. Typ którego spotkałem miał mieć warunek na budowie maszyn więc zmienił kierunek na transport. Wątpię czy odróżnia trolejbus od tramwaju, skoro nie wie kto to jest Stalin. W ogóle pod płaszczykiem (dosłownie paltem) inteligenta kryje sie prymityw którego horyzonty myślowe ograniczają się do ciągów liczb, klawiatury i monitora. Powodzenia! Dobranoc.